sobota, 30 lipca 2011

Przez jezioro Van, wulkan Nemrut Daği i Elaziğ

Jezioro Van
Dalej jedzie my nad Jezioro Van. Jest już po 18-tej, a my musimy pamiętać, że do granicy z Iranem zostało już niewiele, bo tylko kilkanaście kilometrów, a ponadto należy pamiętać, że jest to obszar dawnego Kurdystanu.  Po drodze widzimy liczne kontrole powadzone przez wojsko (zatrzymują wszystkie pojazdy jadące w przeciwną stronę). W jednym z takich punktów stoi czołg. Przestajemy czuć się bezpieczni. Jak się okazuje wszystkie kontrole, samochody opancerzone, czy nawet czołgi to wszystko jest dla bezpieczeństwa. Ilość kontroli zwiększa się wraz ze zwiększającymi się problemami lokalnymi. Wojsko sprawdza dokumenty oraz bagaże, ma to na celu ograniczyć ewentualne ataki, czy zamachy. Dojeżdżamy wieczorem do miejscowości Van, na camping, niestety wszystkie miejsca zajęte. W mieście widać przewagę Kurdów, choć mieszkają tu także Turcy i Irańczycy. Jest późno, na ulicach coraz mniej ludzi, a ci co pozostali, nie patrzą na nas zbyt przyjaźnie i jedziemy na posterunek policji, zostajemy wpuszczeni, układamy się do snu a tu ktoś puka, przyszedł szef i stwierdził, że nie możemy tu zostać. Jesteśmy zaniepokojeni, ponieważ w przewodniku przeczytaliśmy, żeby raczej nie poruszać się po zachodzie słońca, jest po północy a my musimy szukać nowego miejsca.
W końcu dojechaliśmy do miejscowości  Tatvan i tam nocujemy. Rano (13.07) chcieliśmy dostać się na wyspę na Jeziorze Van Ahtamar (Akdamar) niestety nie możemy się tam dostać łódź nie pływa bo wyspa jest zamknięta w celach renowacji. Na wyspie znajduje się ormiański kościół z X w. Niestety tym razem nie jest dane nam go zobaczyć. Zatem ruszamy na podbój kolejnej góry w Turcji, jest to wygasły wulkan Nemrut Dagi. Ostatni pozorny wybuch miał miejsce w 1939 r. Kocioł zapadliskowy ma średnicę 8 km. Po wdrapaniu się na szczyt, udaliśmy się do krateru, w kraterze znajduje się jeziorko ale … ciekawe ile związków mineralnych zawiera? Do jeziorka prowadzi wąska i kręta droga, na której musieliśmy minąć się z miejscowym dolmuszem (bus), aby to zrobić Darek musiał najechać na strome zbocze ściany prawą stroną samochodu i tak stojąc pod dużym kątem czekaliśmy na aż nas miną. W drodze powrotnej nad Jezior Van postanowiliśmy pojechać inną dróżką. Jedziemy a tu cztery kamienie ustawione w poprzek drogi, okazuje się, że droga dalej nie jest przejezdna bo prawdopodobnie po ulewnych deszczach rwący potok wypłukał drogę tworząc wyrwę na ponad 2,5m włos się jeży na karku myśląc o tym co by było gdybyśmy wpadli w taką rozpadlinę dobrze, że Darek już miał kiedyś do czynienia z takimi drogami i zna zwyczaje ludzi bo jak zobaczył kamienie zatrzymał auto i postanowił sprawdzić drogę. W takich miejscach stosuje się nieformalne znaki ostrzegawcze jeśli wicie czego szukać i nie zignorujecie ich zaoszczędzicie sobie kłopotu. Inna sprawa iż kamienie były na tyle większe iż auto osobowe mogło by mieć problem z przejechaniem nad kamieniami, natomiast takie kamyczki na off-roaderach nie robią wrażenia i naprawdę trzeba być czujnym. Jedziemy dalej w drodze nad jezioro, w poszukiwaniu bezludnej plaży, zupełnie przypadkiem trafiliśmy na seldżucki cmentarz przy miejscowości Ahlat. Rozmiary cmentarza są imponujące, a właściwie zastraszające, ile ludzi tu zostało pochowanych. W ozdobnych wysokich, prostokątnych grobowcach spoczywają dziesiątki majętnych muzułmanów z XV w.,  na tyłach cmentarza przetrwało kilka kümbetów (grobowców kopułowych). Obok cmentarza jest niewielkie muzeum, w którym znajdują się przedmioty codziennego użytku (wstęp na cmentarz jest bezpłatny a do muzeum … no cóż nie jesteśmy pewni mieliśmy szczęście bo w tej samej chwili co my do tego miejsca przybyła jakaś ważna delegacja i oglądali muzeum oraz cmentarz, chyba zostaliśmy potraktowani jak gość dlatego weszliśmy za darmo). Dalej udaliśmy się nad upragnione jeziora Van, które powstało miliony lat temu w wyniku erupcji wulkanu Nemrut Dagi. Jest to największe jezioro w Turcji o powierzchni 3.764 km kwadratowych, jednocześnie najwyżej położone (na wysokości ponad 1.600 m n.p.m.). W jeziorze woda jest zasadowa, jest duże stężenie minerałów i zawiera ług, dlatego ma właściwości oczyszczające i piorące. Niestety nie odważyłam się w niej nic prać ponieważ są fale i woda jest zmulona, ale kąpieli nie odmówiliśmy sobie. Postanowiliśmy na prawie bezludnej plaży (za to z mewami i osiołkami) zjeść sobie śniadanie, zrobić pranie i oczywiście kąpiel. Ale nie może być przecież tak prosto i zgodnie z planem, bo było by nudno zaczynam podejrzewać iż przygody same nas szukają. Po kąpieli w jeziorze musieliśmy się opłukać naszym niezawodnym prysznicem (zbiornik z wodą już na dachu się podgrzewał, przymocowaliśmy wąż ze słuchawką prysznicową i gotowe).  Ja tu sobie piorę (zanim przygotujemy jedzenie i zjemy będzie suche), schowana za samochód (stanęliśmy na plaży z 5m od wody specjalnie tak blisko aby być odciętym od ciekawskich spojrzeń a z drugiej strony samochodem oddzieleni ), na jeziorze nikogo nie ma, cisza spokój niedaleko nas starsza para zażywają słońca w swoich tradycyjnych maskujących wszystko strojach. Ja robie pranie Darek się kąpie po kąpieli wziął prysznic ja umyłam głowę Darek poszedł się przebrać do samochodu ja zajęłam się praniem  a tu jakiś Turek podchodzi, a ja tylko w stroju kąpielowym i nie zdążyłam się ubrać i tak zmieszana żeby nie powiedzieć  wstrząśnięta stoję przed nim. Z sygnałów migowych jakie mi wysyłał doszłam do wniosku iż potrzebuje pomocy z autem, chyba się zakopał. Zawołałam Darka okazało się że prosi nas o pomoc, bo wjechał na plażę osobówką i zakopał się. Darek podjechał pod zakopane auto zobaczył co i jak wyciągnął łopatę piaskową aby odkopać trochę auto Turka wyciągnął linę kinetyczną podpiął szeklami pod auta (po wszystkim Darek powiedział iż popełnił błąd nie sprawdzając jak Turek odkopał auto) i po wyciągnięciu gościa z piaskowej pułapki okazało się że zderzak w samochodzie tureckim wyrwał się z zatrzasków wyginając się do góry. Gdy Darek to zobaczył przeraził się bo zanim wydobył auto dowiedział się iż Turek jest wysokiej rango policjantem (jak mi potem powiedział widział nas jak zjawiają się tu jego koledzy i każą nam płacić za szkody) ale facet okazał się zupełnie nie przejmować tą sytuacją pokazał nam iż jest wszystko OK. podziękował za pomoc, Darek użyczył mocnej szarej taśmy do przymocowania zderzaka a Turek poczęstował nas herbatą ponieważ jest policjantem pochwalił się swoją bronią z grawerowaną rękojeścią Berette 92 (Darkowi aż oczy zabłyszczały ale jak mi później przyznał był trochę przerażony bo broń dostał do ręki nabitą i odbezpieczoną i mówił iż lepiej się poczuł gdy rozładował ją i zabezpieczył bo to jednak nie zabawka) po godzince wspólnej rozmowy za pomocą Google pożegnaliśmy się. Niestety śniadania nie udało nam się zjeść i ruszyliśmy w dalszą podróż gorąco żegnani przez nowych znajomych. Naszym celem było Diyarbakır ale odradzono nam tamten kierunek (jak się później okazało słusznie, gdyż był tam atak Kurdów na żołnierzy a 13 z nich zginęło w nim). Ominęła nas możliwość ujrzenia wspaniałych czarnych, bazaltowych murów obronnych z czasów bizantyjskich. Ponoć swą wielkością i okazałością ustępują tylko Wielkiemu Murowi Chińskiemu. Teraz nam się nie udało ale może kiedyś jadąc do Syrii uda nam się je zobaczyć a teraz wróćmy do naszej drogi  do miejscowości, którą wskazał nam wyciągnięty z opresji policjant. Naszym kolejnym przystankiem jest miejscowość  Elaziğ. Na trasie w miejscowości Solhan prawie na każdym słupie jest bocianie gniazdo, a w nim od 3 do 6 leylek’ów dobrze nam znanych bocianów. Droga pełna wrażeń: żółw na jezdni, kłoda pod kołami (prawie) i SKOT (opancerzony pojazd wojskowy) jadący z naprzeciwka. Jedziemy na północny zachód więc teoretycznie powinno być bezpieczniej a tu na drodze żołnierze znów kontrolują pojazdy(to chyba wynik niepokojów  jakie ogarnęły Syrię). Zatrzymaliśmy się na parkingu z ujęciem wody (zresztą od godziny go wypatrywaliśmy i jak na złość nie było w nim wody). Jednak jak pech to pech wody nie ma, więc zmuszeni byliśmy skorzystać z naszych zapasów. Robimy sobie zupkę, a tu wojskowi przejechali opancerzonym wozem. Zwolnili, Darek mówi: pewnie będą się chcieli przywitać, ale nie, pojechali dalej. Zupka już gotowa, jemy sobie aż tu podjeżdżają wojskowi. Czyż z Darka nie jest prawdziwa wrona? Chyba mundurowi przyciągają mundurowych. Ponieważ nie znali angielskiego, a my nadal tureckiego, do rozmowy użyliśmy tłumacza Google (należy z nim uważać i używać prostych słów, bo czasami tłumaczy bardzo niezrozumiale lub zupełnie co innego niż zamierzamy powiedzieć) poczęstowaliśmy ich sokiem bo nasza herbata rozpuszczalna nie była dla nich rarytasem ale za to nasza kuchenka bardzo ich zaciekawiła(butla plus palnik). Niestety tu także mają problem z „terrorystami” ukrywającymi się na ich terenie, partyzanci kurdyjscy i nie tylko chowają się w okolicy i okolicznych lasach. Dowódca drużyny, która się przy nas zatrzymała zaprosił nas na kolację  do przydrożnej restauracji Mendo et Lokantasi, gdzie właścicielem jest Hüseyin (Husajn samo imię budzi grozę a wygląd…). Okazało się, że właściciel jest pszczelarzem i mieliśmy okazję spróbować słynnego tureckiego miodu jaśminowego w plastrze. Jak to się mówi miód w gębie. Udało nam się zakupić plaster tego miodu od niego. Znów mamy lekkie opóźnienie ale co tam, czego się nie robi dla poznania ludzi chodź Husajn nie przypadł nam do gustu i byliśmy wobec niego nieufni. I już (jest 21:30 a przed nami jakieś 150 km) jedziemy dalej ale drogą normalną asfaltową, bo po nocy offroad jest niezbyt bezpieczny a na tym terenie byłby hardcorem. O północy jesteśmy już w Elaziğ nad sztucznym jeziorem Keban Barajı, znajdujemy posterunek policji. Policjanci nie znają angielskiego ale i dla nich pomimo późnej pory nie stanowi to problemu, zaprasza nas na posterunek i programem do tłumaczenia pyta nas o czego oczekujemy. Problem w tym rozwiązaniu polega iż jest ono czasochłonne. Dla tych których nigdy nie interesowała historia naszego kraju i nie zagłębiali się w nią jest ważna informacja. A mianowicie nie znajdziecie w tym translatorze tureckim Polskiego pod hasłem „Poland”, „Polonia” ani żadnego innego zaczynającego się na literę „P”. Dla Turków od zalania wieków byliśmy krajem „Lecha” nazywano nas „Lachami” więc nie dziwcie się iż w tureckim należy naszego języka szukać pod hasłem Lehçe. Po uporaniu się z ciekawskimi policjantami i ich wielona pytaniami spędzamy noc  w samochodzie przed posterunkiem. Był jeden warunek ma nas nie być jak przyjedzie szef czyli do 6:30, a rano o 6:00 obudził nas budzik a w 5 min później przypomniał nam o sobie i naszej umowie policjant pukając (nieludzka pora dla nas). Rano jedziemy do Keban zobaczyć zaporę, „energię przyszłości” na styku rzek Eufrat i Murat.  Kiedyś te rejony rolnicze były uzależnione od opadów deszczu, teraz są niezależni od opadów, pola nawadniają z rzeki. Zapora w Keban ma imponującą wielkość, jest to pierwsza zapora , która jest odpowiedzią na zaporę na Nilu. Niestety nie udaje nam się przekonać wojskowych by wpuścili nas na samą zaporę, ze względów bezpieczeństwa nie zostaliśmy też wpuszczeni na górę, z której rozciąga się wspaniały widok na tamę i okolicę L (dopiero następnego dnia wiemy dlaczego tak chłodno nas potraktowano … pod Diyarbakır był zamach). Dalej jedziemy do Harput (5 km napółnoc od Elaziğ), miasto prawie nie zamieszkane w wyniku licznych trzęsień ziemi w okolicach znajdują się liczne niewielkie cmentarze. Znajduje się tu Ulu Camii z XIII w. (Wielki Meczet) z pochyłym, ceglanym minaretem (nieotynkowany to ewenement). Jest także grobowiec Arab Baby – miejscowego świętego , który wygląda jak niedokończony oraz ruiny cytadeli wybudowanej w zamierzchłych czasach przez mieszkańców Urartu, która była wielokrotnie atakowana i niszczona przez armie nadciągające ze wszystkich kierunków (Hutyckie, Hetyckie, Egipskie, Macedońskie, Ormiańskie, Bizantyjskie, Arabskie i odłamy tureckie). To co widzimy teraz to twierdza z XI w. ale pierwsza budowla obronna powstała tu w VIII w.p.n.e. Obecnie ruiny są odrestaurowywane. Znajdują się także źródełka z gorącą (rzekomo leczniczą wodą) oraz formacja skalna zwana Buzluk (czyli lodówka) ponieważ jej właściwością jest gromadzenie lodu w lecie. Gorące źródełka podarowaliśmy sobie ponieważ żar leje się z nieba, dlatego też udaliśmy się do lodówki. Jest to swego rodzaju jaskinia (szkoda, że nikt w przewodniku nie wspomina o konieczności wzięcia latarki bo za wynajem chłopaki biorą po 3TL), w której po ścianach spływają strużki wody. Pomimo skwaru na zewnątrz tu jest chłodno, a jak głębiej się wejdzie to jest nawet zimno. Kiedyś w jaskini było oświetlenie, co ułatwiało jej oglądanie, teraz niestety jest to zaniedbane i należy mieć latarkę, gdyż jest ciemno i ślisko. Taki zmarzluch jak ja gęsiej skórki doczekał się dość szybko ale ochłodzenie ciała było fantastycznym uczuciem (tubylcy mieli czapki … mięczaki) w przeciwieństwie do odczucia po wyjściu na zewnątrz. Aby nie przeziębić się szybko wsiedliśmy do samochodu, włączyliśmy delikatnie klimatyzację i w dalszą podróż… przed nami Nemrud Dagi ten właściwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz